Niemcy rozstrzelali tych powstańców...
Tak, rozstrzelali wszystkich, którzy [tam byli]. Nie wiadomo, ale ponad 200 osób. Wiedziałam, że z tymi Niemcami już nic nie poradzimy. Nie było mowy, żeby tam wejść. Wtedy zobaczyłam, że na środku podwórza stoi kupa żołnierzy i otacza oficera, bardzo eleganckiego - z dystynkcjami, czerwonymi odznakami. Przez głowę przelatywały mi najrozmaitsze myśli. Czy się zwrócić do niego, bo przecież to na pewno on zarządził egzekucję. Jak zareaguje. Ale z drugiej strony to ostateczna szansa na to, że może uda się uratować naszych kolegów. Zdecydowałam się do niego podejść. Powiedziałam, że tam leży mój brat ranny od bomby i chciałam go zabrać, a żołnierze nie pozwalają mi wejść na górę. [Poprosiłam], żeby pozwolił mi go zabrać. Nie zareagował. Myślę sobie - Może nie zrozumiał? Może źle powiedziałam? Zaczynam wszystko mówić drugi raz. On się do mnie odwrócił i momentalnie twarz eleganckiego oficera zamieniła się w twarz furiata. Dosłownie miał w ustach pianę, wrzeszczał strasznym głosem, że wszystkich nas każe rozstrzelać, bo wszyscy tutaj są winni, są bandytami, kobiety, dzieci - wszyscy pomagali. Wiedziałam, że tutaj już nic nie wskóramy. Zabrałyśmy się z Basią i wyszłyśmy na Podwale.
Na Podwalu spotkałyśmy Niemca, który świecił nam latarką, jak wynosiłyśmy rannych z piwnic, pomagał nam. Po ciemku trudno było się ruszać, zapałki natychmiast gasły, a on nam oświecał. Podbiegłyśmy do niego i mówię, że tam jest egzekucja i zaczęłam go prosić, żeby tam poszedł i pomógł nam dostać się do naszych rannych. Początkowo się wzdragał, może nie wierzył, że może pomóc. Basia ciągnęła go za rękaw, ja go popychałam w plecy, obiecywałam mu, że dam mu złotą bransoletkę. W każdym razie doprowadziłyśmy tego Niemca. Nie chcieli nas wpuścić na podwórze. On powiedział, że idziemy razem z nim. Doszliśmy do bramy na Długiej 7. Kazał nam zaczekać, podszedł do żołnierzy, którzy nas nie chcieli wpuścić na górę. Wrócił za chwilę z opuszczoną głową i powiedział, że już tam nie ma po co iść, bo już jest za późno.
Â
Czy to był Niemiec, czy Ślązak?
Niemiec. Przecież byli przyzwoici Niemcy. Wtedy odwróciłyśmy się i zobaczyłyśmy księdza Rostworowskiego. Wyszedł z piwnic. Stał, żegnał umierających, udzielał im ostatnich absolucji. Chwyciłyśmy ojca pod rękę i płacząc, wszyscy stamtąd wyszliśmy. Na ulicy już nie było ludzi z tobołkami, byli tylko ranni. Wyszli o własnych siłach i nie mogli iść dalej. Siedzieli zrezygnowani. Zobaczywszy nas — bo już nikogo właściwie nie było - wyciągali ręce i prosili o pomoc. Ksiądz pochylił się nad rannym. Z bramy wybiegł starszy mężczyzna i niósł przed sobą młodą dziewczynę. Była owinięta tylko w prześcieradło, na piersi miała zakrwawiony opatrunek. Posadził ją na kupie gruzu i zrozpaczony oglądał się dookoła, szukając jakiejś pomocy. Basia podbiegła do niego, zrobili z rąk stołeczek, posadzili ranną, która im co pewien czas mdlała. Tak powędrowali w kierunku Placu Zamkowego. Wszyscy kierowali się na Plac Zamkowy. Byłam tak otępiała, że zdawało mi się, że nie ma sensu komukolwiek pomagać, bo i tak, i tak wszystkich zastrzelą. Wtedy z jednej bramy wybiegła kobieta z małą dziewczynką. Wcisnęła mi dziewczynkę w ręce i zawołała: „Niech pani idzie z nią na Plac Zamkowy, ja was dogonię!". Zawróciła do domu. Wtedy zauważyłam, że mała ma świeżo amputowaną rączkę, fioletowo-czerwony kikut. Była przerażona. Zdrową ręką trzymała mnie z całej siły za szyję. Ruszyłam z nią w stronę Placu Zamkowego. Szłam dość szybko, tak że dopędziłam grupę ludzi. Zobaczyłam, że na końcu szło dwóch mężczyzn i w pewnym momencie zginęli między starszymi osobami.
Okazało się, że z lewej strony stoją Niemcy z pistoletami. Hełmy nasunięte, spocone, czerwone gęby, a dalej kupa trupów. Wyciągali po prostu ludzi podejrzanych o bycie powstańcem lub kogoś, kto nie mógł iść. Wyciągali na bok i rozstrzeliwali. W końcu wyszliśmy na Plac Zamkowy, tam zwalona kolumna [Zygmunta]. Pełno ludzi, dookoła własowcy, Niemcy. Nie wiedziałam, co mam zrobić z tą dziewczynką. Jej matka się nie zjawiała. Rozglądałam się, czy nie widać gdzieś Basi czy ojca Tomasza, ale nigdzie ich nie widziałam. Zaczęłam się przeciskać przez tłum, ale mała wyciągnęła rączki do ciemnowłosej kobiety. Okazało się, że to widocznie ktoś z jej rodziny. Zabrała ode mnie dziewczynkę, z czego się ucieszyłam, bo już miałam wolną rękę. Wtedy pomyślałam, że [skoro] nie ma Basi i ojca Tomasza, to trzeba szukać Wisi i „Ikara", bo „Ikar" był ciężko ranny w nogę i daleko nie zaszli, opierając się na szczotce.
Niemcy organizowali oddziały które szły Mariensztatem i kierowano je na Wolę. Poszłam sama nie czekając. Ludzie byli wykończeni siedzeniem w piwnicy, groźbą stałych nalotów. Tylko nasłuchiwali, czy leci samolot czy słychać świst bomby.